No i wystartowali. Póki co bardzo spokojnie, ale znając życie z czasem to się zmieni. Aż dziwnie się teraz czuję, gdy przychodzę z zajęć i tak naprawdę nic nie muszę robić. Na pierwszym roku mogłam o tym tylko pomarzyć. Tymczasem mój obecny bilans na ten rok prezentuje się następująco: ilość wejściówek - 0, ilość kolokwiów - 0, ilość prezentacji/prac pisemnych - 1. Po prostu żyć, nie umierać :) Tak to ja mogę studiować :P Co prawda mam już zapowiedzianie i kolokwia, i wejściówki, i prace z samokształcenia, ale na razie jest naprawdę lajtowo. Nawet wykładowcy wydają mi się jacyś tacy bardziej ludzcy. A i zajęcia (poza nielicznymi wyjątkami) ciekawe, przydatne, wprowadzające w moje życie urozmaicenie, wzbogacające o nowe doświadczenia. Podoba mi się. Jedynie patomorfologia wywarła na mnie negatywne wrażenie, ale liczę, że nie będzie z niej aż tak źle. To co chyba w ciągu ostatnich dni wzbudziło we mnie największe emocje, to zajęcia z pediatrii - bezpośredni kontakt z dziećmi chorymi na białaczkę. Kilkulatki już tak doświadczone przez życie, cierpiące, z takim smutkiem na twarzy, z rodzicami, którzy gdyby tylko mogli, to oddaliby za nie życie. O ile w stosunku do osoby starszej z chorobą nowotworową jeszcze jestem w stanie odsunąć emocje na bok, o tyle u dziecka jest z tym u mnie już trochę gorzej. No bo czy tak powinno wyglądać dzieciństwo - najbardziej beztroski okres w życiu? W ogóle w tym semestrze uczymy się przede wszystkim o jakichś stanach czy sytuacjach patologicznych, więc zbyt wesoło nie jest. Ale w końcu praca w szpitalu polega właśnie na tym by te patologie eliminować, minimalizować czy też im zapobiegać. Przy porodzie też nie zawsze wszystko toczy się tak ładnie, pięknie i trzeba umieć sobie z tym radzić, innego wyjścia nie ma.
Dzisiaj wyjątkowo krótko, bo... chyba nie mam weny do rozpisywania się ;p No to do następnego!